Piotr Boruta to wszechstronny aktor, brzuchomówca, klown, muzyk i komik. Finalista telewizyjnego show „Mam Talent” w którym wystąpił razem ze stworzoną przez siebie lalką o imieniu Czocher. Jako aktor na swoim koncie ma epizody w takich serialach jak „Klan”, „M jak Miłość” czy „Na Dobre i na złe”. Poza tym, ponad trzy dekady na scenie, miliony uśmiechów i setki przedstawień. Piotr Boruta to niewątpliwie wyjątkowa osobowość – pełna pasji, empatii i talentu.

Fot. Źródło Program Mam Talent TVN
Panie Piotrze, od wielu lat występuje Pan na scenach całej Polski jako aktor, mim, klown, brzuchomówca… Które z tych zajęć jest Panu najbliższe i co tak naprawdę jest Pana pasją?
Zdecydowanie aktorstwo i teatr. To właśnie aktorstwo otwiera mi drogę do realizacji wszystkich moich pasji. Z niego czerpię najbardziej.
Jak zostaje się aktorem? Czy do bycia aktorem potrzebne są jakieś specjalne predyspozycje?
Wielu osobom wydaje się, że potrzeba do tego ogromnej śmiałości. Tymczasem ja byłem bardzo nieśmiały. Moja przygoda z aktorstwem zaczęła się… w technikum o specjalizacji monter urządzeń elektronicznych. Działało tam kółko teatralne, które od początku wzbudzało moją ciekawość. Jednak nieśmiałość nie pozwalał mi uczestniczyć w jego zajęciach. W pierwszej klasie stchórzyłem, jednak w kolejnym roku, zachęcony przez kolegów i nauczycieli postanowiłem spróbować. I okazało się, że nauka tekstów, występowanie na scenie przychodzi mi z wielką łatwością, co było bardzo przyjemne. To właśnie tam zaczął się przejawiać mój talent aktorski, który jako pierwsza dostrzegła nauczycielka języka polskiego. I ten talent starała się we mnie rozwijać aż do ukończenia szkoły średniej. Namawiała mnie również abym zdawał do szkoły aktorskiej, ale znów zwyciężyła nieśmiałość. Bałem się porażki i odrzucania oraz związanych z tym emocji. Jednak uczestnictwo w kółku teatralnym sprawiło, że pokochałem scenę i zrozumiałem, że powinna być częścią mojego życia.
Jaką w takim razie wybrał Pan drogę to tego, aby zostać aktorem i uczynić scenę miejscem, gdzie realizuje Pan swoją pasję?
Wkrótce po ukończeniu szkoły średniej spotkałem znajomego, od którego dowiedziałem się, że w teatrze „Guliwer” przyjmowani są adepci aktorstwa. Zgłosiłem się tam na przesłuchanie i zostałem przyjęty, co zdecydowanie podbudowało moje poczucie wartości i utwierdziło w przekonaniu, że mam talent. Pracowałem w „Guliwerze” jako adept, a po dwóch latach zdałem egzamin eksternistyczny w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej (wydział lalkarski) w Białymstoku, nabywając w ten sposób prawo do wykonywania zawodu aktora-lalkarza. Następnie przez wiele kolejnych lat grałem w warszawskich teatrach lalkowych m.in. „Lalce” czy właśnie „Guliwerze”. Tak zaczęła się moja droga zawodowa, którą wciąż kroczę.
Oglądając Pana na scenie widzimy osobą, która ma niesamowity kontakt z publicznością. Czy nieśmiałość już całkiem zniknęła?
Gdy wychodzę na scenę wiem, że muszę wykrzesać z siebie cała pewność siebie, by grać, by na twarzach pojawiły się uśmiechy. To właśnie scena i moi widzowie dają mi tę siłę, energię i odwagę. Nie mogę jednak powiedzieć, że nieśmiałość i trema całkowicie zniknęły. Po prostu nauczyłem się nad nimi panować.

Fot. Archiwum prywatne
Czy zawsze udaje się Panu rozbawić publiczność? Na ile Pana skecze są reżyserowana a na ile jest to improwizacja?
Zazwyczaj udaje mi się publiczność rozbawić. Ale to, czy skecz wyjdzie czy nie zależy w dużej mierze od tego, na kogo się trafi. Jeżeli na osoby otwarte i spontaniczne, to wszystko zazwyczaj jest OK. Czasami jednak trafia się na przysłowiową „ścianę”, a wtedy może wyjść tak zwany „żart nieśmieszny” czyli taki, który śmieszy tylko aktora. Na szczęście takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko. Gwarantuję uśmiech, bo pracuję na scenie od wielu lat i mam duże doświadczenie w tym co robię. Korzystam z wielu technik, które staram się dostosowywać do sytuacji i potrzeb chwili. Jeżeli na przykład nie rozbawię kogoś jako brzuchomówca to na pewno zrobię to jako clown czy mim. Zawsze mam też przygotowany scenariusz scenki, skeczu czy zabawy albo przynajmniej ich obszerny zarys. Czasem jednak muszę improwizować. Moją publicznością często są dzieci. I w ich przypadku żaden scenariusz nie jest pewny.
Fot. Archiwum prywatne
Jaki jest największy Pana sukces w życiu zawodowym?
Zawsze powtarzam, że jest nim uśmiech, który widzę na twarzach widzów. Z tych uśmiechów jestem ogromnie dumny i stanowią one sens mojej pracy. Jeżeli natomiast chodzi o bardziej mierzalne osiągnięcia, to na pewno największym sukcesem zawodowym był występ w telewizyjnym show „Mam Talent”, gdzie wystąpiłem jako brzuchomówca w duecie z Czocherem – lalką którą stworzyłem. Udział w tym programie dał mi ogromne poczucie spełnienia i satysfakcję, a także znacznie poszerzył krąg odbiorców. Występ w telewizyjnym show o tak dużej oglądalności sprawił też, że dosyć szybko stałem się rozpoznawalny.
Autor: TVN/Mirosław SosnowskiMam Talent 10 odc 6
Oprócz występu w „Mam Talent” jest jeszcze jedno miłe zdarzenie, które poczytuję sobie jako sukces. Kilka lat temu zostałem zaproszony na charytatywną galę. Zanim wystąpiłem, obserwowałem występy innych uczestników. Jednym z nich była mała dziewczynka, która miała przygotowaną piosenkę. W trakcie śpiewania zapominała słów, zacięła się i zestresowana zeszła ze sceny – przed czasem. Znałem to uczucie. Wiedziałem, że na pewno długo się przygotowywała, że może to być dla niej traumatyczne przeżycie. Dlatego, gdy przyszła moja kolej, postanowiłem zaprosić dziewczynkę na scenę ponownie, zachęcając by dokończyła występ. Tym razem zaśpiewała całą piosenkę. A ja byłem z siebie, z tego co się stało bardzo dumny. Do dziś bardzo miło to wspominam.
Fot. Archiwum prywatne
Czy Czocher, z którym wystąpił Pan w Mam Talent powstał z potrzeby chwili czy z potrzeby rynku?
Zarówno z potrzeby rynku jak i potrzeby chwili. Odkąd pamiętam chciałem zrobić coś takiego, co byłoby spektakularne – i lepiej się sprzedawało. Wielokrotnie przymierzałem się do brzuchomówstwa, ale długo nie miałem pomysłu na odpowiednią lalkę. Nie podobały mi się lalki znane z amerykańskich programów, które przeważnie miały wielkie oczy i ruchomą, opadającą wargę – nie chciałem się na nich wzorować. W głowie miałem pewną wizję i czekałem na moment, w którym bardziej się ona wyklaruje. Stało się tak, gdy trafiłem na odpowiedni materiał. On mi podpowiedział resztę. Zrobiłem szkic i szukałem kogoś, kto będzie mógł wykonać lalkę według mojego projektu. Z pomocą przyszła znajoma, która podjęła się uszycia Czochera. Potem tylko trzeba było pokazać go światu. W tamtym czasie współpracowałem z fundacją, która opiekowała się chorymi dziećmi. Razem z Czocherem zacząłem odwiedzać je w szpitalach, by swoimi występami choć trochę umilić im czas. Gadająca małpka od razu zdobyła serca szpitalnej widowni: Czocher zaliczył bardzo udany debiut.
Materiał dostępny w serwisie Youtube
W duecie z Czocherem występuje Pan jako brzuchomówca. Czy brzuchomówstwo to trudna sztuka?
W brzuchomówstwie największą trudnością jest stworzenie duetu, który się uzupełnia. Jedna z postaci-lalka musi na tyle absorbować uwagę widowni by odwrócić uwagę od aktora-brzuchomówcy. Takie duety najlepiej buduje się na zasadzie przeciwieństw, korzystając ze starych schematów teatralnych czy filmowych. A więc: gruby-chudy, mądry-głupi czy wysoki-niski. Nasz duet bazuje na tym, że ja jestem taki trochę elegancki, dystyngowany i grzeczny, a Czocher jest bezpośredni i zwykle nazywa rzeczy po imieniu. Na tym właśnie polega nasze przeciwieństwo i różnorodność. To jest baza, na której powstają wszystkie nasze żarty i konflikty. Jeżeli chodzi natomiast o techniczne aspekty brzuchomówstwa, to jest to technika której jak każdej innej można się nauczyć i wyćwiczyć. Jednak należy pamiętać, że aby móc ją z sukcesem stosować należy mieć pewne predyspozycje i obycie sceniczne.
Czocher szybko stał się sławny. Ma swój Fanpage, swoją widownie… Można by powiedzieć, że przyćmił trochę Piotra Borutę. Nie jest Pan trochę o niego zazdrosny?
Szczerze? Tak. Jestem trochę zazdrosny. Kiedyś nawet usłyszałem takie serio-stwierdzenie, że z Czocherem to można się bez problemu dogadać, a ze mną niestety nie. Jest to więc zazdrość o to, że nie potrafię być w życiu taki jak on. Jednak z drugiej strony jestem bardzo dumny, że stworzyłem taką wyrazistą postać, która niejako żyje swoim życiem.
Czy zdarzyło się, że pomimo starań nie udało się Panu rozweselić jakieś publiczności? Jeżeli tak, to jak poradził sobie Pan z taką sytuacją?
Pamiętam szczególnie jedną taką porażkę. Występując korzystałem z programu, nad którym pracowałem przez lata i śmiało mogę powiedzieć, że jest sprawdzony. Ma on w sobie wiele modułów, które zawierają różne techniki, elementy zaskoczenia, kontynuacji itp. Pewnego razu z tym właśnie programem występowałem w przedszkolu, gdzie nie miałem żadnego nagłośnienia i ogólnie były trudne warunki. Dzieci mnóstwo, nikt nad nimi nie panował. Panie przedszkolanki, które obserwowały mnie z boku wyraźnie dawały mimiką do zrozumienia, że mój występ nie przypadł im do gustu i nie mają zamiaru uciszać dzieci. Ja mimo wszystko kontynuowałem występ, bo nawet w takich trudnych momentach trzeba trzymać emocje na wodzy, być profesjonalistą. Doprowadziłem spektakl do końca i myślałem o sobie „Piotrek-zawodowiec”. Podchodzi do mnie jednak jedna z pań i mówi tak: – „Wie pan co, to było beznadziejne!” – No, mocno – pomyślałem, ale odezwał się we mnie duch przekory i postanowiłem podrożyć temat. – „A co dokładnie się pani nie podobało?” – zapytałem, dodając, że jej odpowiedź pomoże mi w przyszłości poprawić błędy. Ale ta, zacietrzewiona, wypaliła: – „Wszystko proszę pana, wszystko!” Muszę przyznać – zabolało. Smutek jednak nie trwał długo, bo następnego dnia odegrałem ten sam program w innym przedszkolu… I mój spektakl wszystkim się podobał, zarówno paniom, jak i dzieciom. To kolejny przykład na to, że różnym ludziom podobają się różne rzeczy i dlatego nie należy się szybko poddawać. Morał jest też taki, że kiedy kogoś krytykujemy, róbmy to merytorycznie – z szacunku do siebie i do drugiej osoby.
Na jakiego typu imprezach Pan występuje i dla jakiej publiczności?
Często występuję w szkołach, gdzie moją publicznością są nieco starsze dzieci, ale zdarzają się również wesela, urodziny, imprezy firmowe i medialne czy różnego rodzaju rocznice. Tam moją publicznością w większości są dorośli.

Fot. Archiwum prywatne
Jak wygląda konkurencja w tym fachu i w jaki sposób zdobywa Pan klientów?
Dziś konkurencja jest bardzo duża, ale też rynek jest potężny. Bardzo dużo klientów mam z tak zwanego „polecenia”, ale na wielu większych imprezach mogę wystąpić dzięki współpracy z agencjami takimi jak Agencja Artystyczna „Mimello – artyści do usług” oraz agencją „Art Show” prowadzoną przez Magdalenę Kaźmierczak-Burchardt.
Gdzie Pan szuka inspiracji i w jaki sposób regeneruje się Pan po występach?
Bardzo inspiruje mnie czytanie i wiedza, która dzięki temu zdobywam. W wolnych chwilach lubię też żonglować. Wiadomo, że mając kilkadziesiąt lat już nie zostanie się mistrzem, ale wg. badań naukowych nauka żonglowania pozytywnie wpływa na mózg i zapobiega demencji. Ucząc się nowych trików neurony zaczynają się regenerować a nasz umysł staje się sprawniejszy. Brzmi to jak “abrakadabra” ale jest potwierdzone badaniami.
Materiał dostępny w serwisie YouTube
Jakie są największe plusy życia ze swojej pasji? Życia zgodnie z tym co lubi się robić i do czego ma się naturalne predyspozycje?
Chiński myśliciel Konfucjusz głosił, że jeżeli człowiek będzie robił to co lubi, to nie przepracuje ani jednego dnia w swoim życiu. I potwierdzam, to się zgadza. Jeżeli wykonuje się swój zawód z pasja i radością, to nie jest to żaden wysiłek. Dla mnie dodatkową frajdą i taką wartością dodaną jest uśmiech publiczności. Czasami w sezonie, gdy tych występów jest sporo, gdy jest zmęczenie, to ten uśmiech jest taką dodatkową zapłatą, nagrodą, daje uczucie spełnienia. Człowiek wie, że to co robi ma sens.
Czy życie z pasją według Pana ma jakieś minusy?
Wszystko ma swoje plusy i minusy. Największym minusem mojego życia pasją jest nieustanne zmaganie się z ekonomią. Ciężko być równocześnie i artystą i przedsiębiorcą. Gdy nie ma się biznesowej żyłki, to czasami sprawy wymykają się spod kontroli. Bez sensownego „biznes planu” można się zagubić w gąszczu codziennego życia. Aby się w tej branży utrzymać trzeba nieustannie wykazywać się kreatywnością, zaskakiwać wciąż nowymi pomysłami i być gotowym na udział w tym „wyścigu”. Ta presja rywalizacji jest najtrudniejsza i pragnąc być artystą scenicznym trzeba sobie z tego zdawać sprawę. Czasami jest kilkadziesiąt zgłoszeń na jedną imprezę i trudno się przez ten gąszcz ze swoją ofertą przebić. Dlatego coraz częściej bywają dni bez zleceń, bez pracy. Niestety zdarzają się wtedy takie momenty, że zastanawiam się, czy nie pójść na kasę do Biedronki, by ze spokojną głową dotrwać do emerytury. Albo wracam wspomnieniami do czasów, gdy praca w teatrze dawała mi tak pożądane poczucie stabilizacji. To był mój „gwiezdny czas”. Teatr był moim domem, w którym czułem się jak u Pana Boga za piecem. Ćwiczyłem różne techniki aktorskie, interesowałem się metodą Grotowskiego, tańcem Butoh, jeździłem na warsztaty do Gardzienic, czy suwalskiego Teatru Pogranicza, Węgajty. Inna rzecz, że dziś świat poszedł w zupełnie innym kierunku, a efekty tamtych poszukiwań stały się tak archaiczne, że mogą zainteresować jedynie archeologów. Inna rzecz, że dziś świat poszedł w zupełnie innym kierunku, a efekty tamtych poszukiwań stały się tak archaiczne, że mogą zainteresować jedynie archeologów.
W takim razie jak to zrobić, by utrzymywać się z bycia artystą?
Najprostszym sposobem jest mieć plan i cel. Trzeba też wiedzieć czego się chce. Jeśli chce się za dużo, to może być trudno. Dlatego zamiast wciąż myśleć o Grotowskim postanowiłem próbować wszystkiego – od aktorstwa po żonglerkę. Należy umieć wycenić swoje możliwości i być elastycznym. Dosyć istotna jest świadomość „po co to robimy”. Dla artysty ważnym motywem jest „zdobycie uznania”. Oklaski dają ogromne zadowolenie. Ale jeżeli gra się wyłącznie dla oklasków, dla publiczności, to można się bardzo psychicznie poturbować, bo ego chce wciąż więcej i więcej. Jeżeli więc artysta nie ma w sobie poczucia własnej wartości, to jego ego nigdy nie będzie zaspokojone. Gdy widownia milknie, pojawia się frustracja. I taki niezwykły smutek, z którym trudno sobie poradzić. Aby tego uniknąć trzeba docenić to, co się ma we wnętrzu. Na tym budować. Jeżeli nie będzie takiej kolejności, to łatwo się zatracić, skończyć w nieciekawy sposób. Znamy wiele takich artystycznych biografii. Dlatego właśnie trzeba odkryć siebie i pozwolić swemu talentowi wzrastać tak, by mógł się obyć także bez oklasków.

Fot. Archiwum prywatne
Czym według Pana jest pasja? Czy może Pan podać czytelnikom swoją definicję?
Pasja jest wtedy, gdy robimy coś co nas uszczęśliwia i pomimo tego, że ma to swoje wady to staje się naszym świadomym wyborem. Zasadniczo, słowo pasja ma według mnie dwa znaczenia. Pierwsze z nich to taka namiętność, którą można porównać do porywów serca, gdy jesteśmy zakochani. Wtedy idziemy za tym co nas interesuje bez względy na to co się dzieje. Potem, gdy te emocje opadną to przychodzi zderzenie z rzeczywistością i zaczynamy dostrzegać też niekorzystne rzeczy, które są z nią związane. Wtedy musimy nauczyć się tak sterować naszym życiem, by ta nasza pasja nie przyniosła szkód tylko jak najwięcej korzyści. Chodzi o to, by nie tracąc z oczu celu dokonywać takich wyborów by nas do tego celu przybliżały a nie oddalały. Aby to dobrze zrobić musimy mieć świadomość tego, że ta droga do celu nigdy nie będzie prosta a my powinniśmy być elastyczni i próbować odnaleźć dobry zakręt. W innym wypadku popadniemy w drugi rodzaj pasji, który można nazwać „szewską pasją”. Taka pasja jest wtedy, gdy robimy coś zapamiętale bez korygowania powstających błędów. Życie z tego typu pasją prowadzi tylko do złości i rozgoryczenia. Człowiek, który chce żyć w zgodzie ze swoją pasją powinien być jak dobry żeglarz, który wie jak ustawić żagle by jego statek dopłynął do właściwego portu.
Panie Piotrze, bardzo dziękuje za wywiad i życzę dalszych sukcesów zawodowych.
Ja również dziękuje.
Autorem fotografii tytułowej jest Marcin Chochlew.