Anida Płaza prowadzi pracownię artystyczną w Krośnie pod nazwą
Kuźnia Florkowej Córki. Zajmuje się rękodziełem m.in. pisaniem ikon, renowacją mebli malowaniem obrazów oraz inną twórczością manualną wykorzystującą różne techniki zdobnicze. Prowadzi również cykliczne warsztaty rękodzieła artystycznego dla kobiet.

Fot. zyjezpasja.pl
Z Anidą Płazą spotkałam się w jej pracowni w Krośnie. Wśród pędzli, farb i drewnianych desek, które w przyszłości przeobrażą się najprawdopodobniej w ikony lub ozdobne szkatułki opowiedziała mi o swoim ciekawym życiu. Życiu z pasją. W trakcie rozmowy podglądałam jak pracuje i niemal namacalnie mogłam poczuć unoszącą się w powietrzu twórczą energię. Zapraszam do lektury wywiadu. Poznajcie niezwykle inspirującą kobietę
Pani Anido, prowadzi Pani pracownie pod nazwą Kuźnia Florkowej Córki. Przyznam, że jest dosyć intrygująca nazwa. Skąd się wzięła?
Mój ojciec ma na imię Florian i był kowalem artystycznym, ale jednocześnie „złotą rączką” w pracach manualnych. Kilka lat temu, w trakcie jednego z rodzinnych spotkań poszliśmy razem do jego kuźni i przypadkowo znalazłam jego stary hebel, którym pracował jeszcze jego ojciec. Tato podszedł do mnie, wziął ten hebel w dłonie, spojrzał na niego z czułością i powiedział: – „Dziecko, ja już nie będę nim nic robił. Ja Ci ten hebel dam.” Łzy stanęły mi w oczach, bo wiedziałam ile ten hebel dla niego znaczy. Dla mnie to było pewnego rodzaju berło i czułam się namaszczona, aby kontynuować rodzinną tradycję. Choć nie zajmuję się kowalstwem artystycznym, to inne dziedziny twórczości manualnej nie są mi obce. Dlatego właśnie postanowiłam nazwać swoją pracownię Kuźnia Florkowej Córki.
Fot. Archiwum prywatne
Czy od zawsze zajmuje się Pani twórczością artystyczną? A może był w Pani życiu jakiś przełomowy moment, od którego zaczęła być Pani Artystką?
Choć od dziecka miałam zdolności manualne to twórczością manualną zajęłam się stosunkowo późno, bo dopiero w wieku 41 lat, gdy zrezygnowałam z pracy na etacie. Wiedziałam, że muszę się czymś zająć, bo rachunki same się przecież nie zapłacą. Przez kilka lat pracowałam po kilkanaście godzin dziennie jako kadrowa. Nadgodziny i nieustanny stres sprawiły, że zaczęłam mieć problemy ze zdrowiem. Trochę czasu zajęło mi pozbieranie się po tym wszystkim, ale gdy tylko poczułam się lepiej to decyzja przyszła bardzo szybko. Na przekór wszystkiemu postanowiłam, że zacznę zajmować się tym, „co mi w duszy gra” i zaczęłam tworzyć. To był właśnie ten przełomowy moment.
Czy to, co Pani „w duszy gra” to jest Pani pasja? I od kiedy słyszy Pani te „dźwięki”?
Tak, to zdecydowanie można nazwać pasją! Zawsze miałam jakieś takie ciągotki manualne. Mam w sobie coś takiego, że popatrzę jak coś jest zrobione i potem staram się to sama odtworzyć. Na początku zawsze szukam informacji w Internecie. Jestem samoukiem i to mnie bardzo kręci. Najbardziej dumna jestem z tych rzeczy, których nauczyłam się sama. Rodzina śmieje się ze mnie, że moje zdolności manualne skupiły się z dwóch stron. Z pierwszej jest oczywiście mój tato, który jest kowalem artystą a z drugiej strony jest moja babcia od strony mamy. Ona też była niesamowicie uzdolniona plastycznie, choć niestety nigdy nie udało jej się zaistnieć w tej dziedzinie. To właśnie ona nauczyła mnie wszystkich manualnych rzeczy jak malowanie, szycie czy wykonywanie różnych „damskich robótek”. Była naprawdę niesamowita. Myślę wiec, że od urodzenia miałam w sobie tę „muzykę”. Zdolności manualne dostałam w genach 🙂
To dlaczego czekała Pani aż tak długo na to, aby podzielić się swoją twórczością ze światem?
Po podstawówce chciałam iść do plastyka, ale rodzice stwierdzili, że taki zawód nie ma przyszłości. Uważali, że prawdziwa przyszłość jest w handlu i dlatego wysłali mnie do prestiżowego liceum handlowego. To zupełnie nie była moja bajka i po roku postanowili mi podziękować 😉 Ostatecznie skończyłam liceum rolnicze, bo tam była praca ze zwierzętami a to również bardzo lubię. Po maturze wróciłam jednak do szkoły „papierkowej” i zdobyłam dyplom ekonomisty. Nie zrezygnowałam jednak tak całkowicie z twórczości. Zawsze, gdy zdarzały się jakieś okazje by wykazać się swoimi zdolnościami artystycznymi, to byłam pierwsza. Jednak niestety nie były one zbyt częste.
Czy pamięta Pani swoje początki jako Artystka? Od czego się zaczęło?
W tamtych czasach gdy zaczynałam „na poważnie” bardzo modny był witraż angielski, który polegał na malowaniu i naklejaniu specjalnych folii na szkło i podkreślaniu tego wzoru taśmą ołowiową. Wiele osób o to pytało, więc postanowiłam nauczyć się tej techniki. Do robienia witraży angielskich używa się specjalnych farb transferowych. Przy malowaniu tego rodzaju farbami ani na moment nie może drgnąć ręka a moja ręka drżała wtedy nieustannie. Mimo to postanowiłam się nauczyć tej techniki.
To jak dawała sobie Pani z tym radę?
To było bardzo trudne, ale mój organizm poradził sobie z tym. Tak bardzo chciałam malować te witraże, że potrafiłam na ten czas wyłączyć myślenie, by w stu procentach skupić się na nakładaniu farb. Byłam tu i teraz. Jedynym moim zajęciem było dbanie o to, by na malowanym witrażu nie zrobił się ani jeden pęcherzyk. To mnie uspakajało i pozwalało się wyłączyć. Stało się mimowolnie formą terapii, która pozwoliła mi stanąć na nogi. Z czasem zajęłam się innymi technikami.
Czym zajmowała się Pani po witrażu angielskim?
Przypadkowo ktoś zapytał mnie co to jest decupage a ja nie wiedziałam… Szybciutko jednak sprawdziłam w Internecie. Spodobało mi się i postanowiłam, że spróbuje się nauczyć i zakupiłam na Allegro zestaw startowy. W tym zestawie była skarbonka, którą mam do dzisiaj. Bardzo mi się to spodobało. Potem zrobiłam również kurs, który pogłębił moją znajomość tej techniki.
Fot. Archiwum prywatne
Była Pani osobą bezrobotną, czy wykonywanie tych prac pozwalało się Pani utrzymać?
Niestety samego decupagu człowiek się nie utrzyma. To są rzeczy, które wiele osób może wykonać sobie samodzielnie i nie chce za to płacić dużych pieniędzy. Ogólnie mówi się, że decupage jest to sztuka dla ubogich bo takie było jej pierwotne założenie. Wciąż szukałam nowych pomysłów i któregoś dnia, moja fryzjerka zapytała mnie czy nie podjęłabym się renowacji starej komody. Bez zastanowienia zgodziłam się. Prosiła, abym wykonała ją w technice shabby chic (przecierki). Spodobało mi się to i zafascynowałam się tym, jednak aby móc to wykonywać na większą skalę potrzebowałam się doszkolić. I tu zaczęły się schody. Okazało się, że nie jestem w stanie tych umiejętności przyswoić sama. Nie wszystko jest w Internecie. Każdy rzemieślnik strzeże swojego warsztatu i nie chce ujawniać wszystkiego. A ja byłam bez pracy i bez pieniędzy…
Jednak zrobiła Pani ten kurs. Jak się udało?
Udało się to tylko dzięki wsparciu i zaangażowaniu pracowników biura pracy. Dostałam się na kurs do renomowanego warsztatu stolarskiego w Krakowie, który prowadził światowej sławy odtwórca mebli barokowych. Przez dwa miesiące trwania tego kursu przeżyłam największą przygodę mojego życia. Ludzie, którzy zwykle brali udział w takich kursach byli po ukończeniu studiów z architektury czy po akademii sztuk pięknych a ja byłam zwykłym oszołomem po ekonomiku. Na dodatek byłam dwa razy starsza od kolegi, który razem ze mną wtedy się szkolił. Miałam 49 lat i ogromny głód wiedzy. Byłam zdeterminowana. To jest fantastyczne uczucie, kiedy wreszcie robisz to, co lubisz. Kiedy dobrze się czujesz z tym, co robisz a ludziom podoba się twoja praca. Człowiek rodzi się na nowo. To jest naprawdę bardzo ważne.
Fot. Archiwum prywatne
Pani Anido, zaczęła Pani tworzyć z wewnętrznej potrzeby i klienci po trochu sami przychodzili. Czy Pani zdaniem to może być pomysł na to, aby przełożyć pasję na pracę? A może najpierw poszukać klientów a potem wystartować?
Jeżeli chodzi o tego typu działalność to najpierw trzeba działać i coś stworzyć żeby zaistnieć. Należy pokazać ludziom, że cos takiego jest i wtedy dopiero zastanawiać się do jakiej grupy klientów dotrzeć. Trzeba również zwracać uwagę na to, jakie są aktualnie trendy i co jest modne. Niestety większość potencjalnych klientów właśnie tym się sugeruje. Dlatego aby sprzedać nasze wyroby siłą rzeczy „musimy być na czasie”. Druga i bezpieczniejsza opcja to bycie klasykiem, bo albo moda, albo coś klasycznego co jest ponadczasowe.
Skąd bierze Pani pomysły i w jaki sposób zdobywa Pani zlecenia?
Staram się podążać za potrzebami rynku ale najważniejsze dla mnie jest to, aby to co będę wykonywać sprawiało mi przyjemność i było moją pasją. Od jakiegoś czasu ostatni mój „świr” to pisanie ikon. To rodzaj wschodniej sztuki sakralnej, który obecnie zdobywa coraz większe zainteresowanie również na zachodzie, ponieważ ludzie potrzebują tego rodzaju wizualizacji. Bóg jest odległy, niepojęty, dlatego nie pisze się ikon Boga. Tworzy się ikonę Chrystusa, Matki Bożej, świętych a posiadanie takiej ikony sprawia, że modlitwa staje się łatwiejsza.
Pisaniem ikon zajęłam się zupełnie przypadkowo. Gdy wynajmowałam lokal na Podwalu, tuż obok niego znajdował się sklep z dewocjonaliami. Bardzo często ludzie, którzy tam przychodzili pytali o ikony i pewnego dnia właściciel sklepu zaproponował mi zrobienie takiej ikony. Podjęłam wyzwanie i aktualnie robieniem ikon zajmuje się najczęściej. I tak właśnie działam. Ktoś mi rzuci pomysł i albo go poczuje albo nie. Najczęściej jednak podążam za tym, czego rynek ode mnie potrzebuje. Bardzo często przychodzą do mnie ludzie i pytają czy nie zrobiłabym konkretnej rzeczy. Jeżeli czegoś nie umiem a chce się podjąć wykonania, to staram się jak najszybciej doszkolić. To daje mi potem ogromną satysfakcję, że nauczyłam się wszystkiego sama.
Fot. Archiwum prywatne
Co będzie następne? Czy myśli Pani już nad jakąś kolejną, nową techniką? W jakim kierunku będzie się Pani rozwijać?
Gdy byłam w Krakowie na kursie renowacji mebli, mistrz który nas uczył zaszczepił mnie pozłotnictwem. To bardzo pracochłonna technika, która polega na pokrywaniu powierzchni cieniutkimi płatkami złota. Bardzo mi się to spodobało i w przyszłości to właśnie w tym kierunku chciałabym się rozwijać.
Gdy umawiałyśmy się na dzisiejsze spotkanie, wspomniała Pani, że artyści lubią długo spać 🙂. Czy czuje się Pani artystką?
Możliwe, że jestem artystką (śmiech). Gdy wykonuję prace na zamówienie, to na pewno jestem rzemieślnikiem. Wtedy robię coś w sposób, w jaki chce klient. Zdarza się, że wykonuje rzeczy, które nie do końca mi się podobają i nie dają możliwości wydobycia z siebie „artyzmu”. Są też rzeczy, w które wkładam serce i wtedy jest to twórczość artystyczna. Artysta ma za zadanie stworzyć coś fajnego, co trafi do czyjegoś serca, duszy.
Fot. Archiwum prywatne
Jaki to jest stan gdy się tworzy?
Fantastyczny! Po prostu nie ma mnie a jest deska, jest farba i jest pędzel. I tyle. Mnie nie ma, świata nie ma. Niestety łatwo jest wtedy stracić poczucie czasu, dlatego aby nie zapomnieć o tym, co mam zrobić gdy nie tworzę, nastawiam minutnik. Nawet żeby pamiętać o tym, aby nakarmić psa!
Kto Panią inspiruję?
Jeżeli chodzi o świat artystyczny to jestem bardzo zafascynowana Pablo Picasso. Picasso też zajmował się techniką decoupage o czym z resztą mało kto wie! Ogromnie inspiruje mnie również Zdzisław Beksiński. Przed jego obrazami mogę stać godzinami. Wśród osób, które podziwiam jest również Salvador Dali, którego obrazy są naprawdę magiczne! Im dłużej się w nie wpatruję tym więcej detali dostrzegam. To ich twórczość jest dla mnie najbardziej inspirująca. Jeżeli chodzi natomiast o takie codzienne życie, to tu bardzo inspirują mnie Maria Czubaszek i Beata Pawlikowska.
Jakie są Pani największe sukcesy w swojej twórczości artystycznej?
Myślę, że do największych sukcesów mogę zaliczyć zaproszenia do poprowadzenia warsztatów rękodzielniczych. Bardzo miło wspominam Nocne Teatralia – to była dla mnie ogromna przygoda, która zwieńczona została pięknym wernisażem prac wszystkich uczestników. Sama również prowadzę cykliczne warsztaty rękodzielnicze dla kobiet.Dla artysty takiego jak ja, największym sukcesem jest to, gdy przychodzą ludzie i mówią „ach jakie to piękne”. I to w skrócie o to chodzi. Wtedy jestem usatysfakcjonowana, dumna i dowartościowana. Nie jest ważne, że zarobię na tym parę złotych ale to wzbudzenie zachwytu w oczach innych jest dla mnie już wystarczającą nagrodą za moją pracę.
Fot. Archiwum prywatne
Bywają jakieś trudne momenty?
W zasadzie to nie mogę wyszczególnić takich momentów, bo raczej ich nie miewam. Staram się unikać klientów, którzy grymaszą lub chcą aby wykonać im coś, co w mojej ocenie jest niemożliwe do zrobienia. Czasami też zdarza się, że ktoś zamówi sobie kilka lub kilkanaście takich samych rzeczy i ma pretensje, że ostatecznie są między nimi drobne różnice. To jest sztuka. Ja nie potrafię czegoś robić taśmowo. To niestety nie jest sklep, do którego przychodzi się i wybiera z półki. Wszystko co wykonuję jest pojedyncze i unikalne. Bywa też tak, że ktoś coś zamówi a potem nie odbiera i to jest przykre. Zawsze jednak, gdy zdarzają mi się trudne sytuacje z klientami, to staram się je rozwiązywać od razu. Nie zniechęcam się i idę do przodu bogatsza o kolejne doświadczenie.
Bierze Pani zaliczki?
Nie. Moje motto życiowe to: Nie pracuje się za zjedzony chleb . Zdarzyło mi się, że klient uparł się przy zostawieniu zaliczki aby mieć poczucie pewności, ale wtedy wyjątkowo źle mi się pracuje. Człowiek musi się czymś kierować w życiu. Jedni mnie postrzegają jako dziwaka a inni z kolei podziwiają. Staram się nie słuchać tego, co mówią o mnie ludzie bo ludzi jest dużo i każdy mówi co innego.
Pani Anido, a jak Pani odpoczywa?
Aby móc naprawdę odpocząć muszę wyłączyć przysłowiowy „guzik”, który przełącza mnie ze świata sztuki do życia codziennego. W wolnych chwilach ćwiczę jogę i często chodzę na spacery. Lubię słuchać szumu rzeki. Fascynuje mnie filozofia, którą pochłaniam tonami. Immanuel Kant jest moim ulubionym filozofem.
Pani Anido, dziękuję za miłą rozmowę i życzę dalszych sukcesów oraz ciekawych wyzwań artystycznych.
Również dziękuje.
Fot. zyjezpasja.pl